Trzecia część reportażu napisanego 14 lat temu przez Łukasza o dwóch osobach bezdomnych – Adamie i Henryku. Publikujemy go na blogu w czterech częściach w niezmienionej treści.
Ludzie spod Tesco
Henryk jest 6 lat po rozwodzie: „Byliśmy ze sobą 7 lat. Na początku małżeństwa zupełnie odstawiłem heroinę. Pewnego dnia zawitał przyjaciel i raz, drugi, trzeci… Popłynąłem. Teraz ona żyje z moim kumplem od strzykawki. Dobrze że z nim, a nie jakimś zupełnie obcym facetem – nieruchomym wzrokiem patrzy przed siebie i popija „Hammera” – Największy ból jaki mam, to dzieci i fakt, że nie mogę się z nimi spotykać codziennie. Jedno ma 11, drugie 12 lat. – chwila cisza przerwana przez dźwięk otwieranej puszki – Brałem, robiłem, handlowałem, ale nie za to miałem największe kłopoty. Siedziałem za alimenty. W Katowicach, Tarnowskich Górach i tu, w Gliwicach. Żona formalnie dostawała 700 złotych miesięcznie i uzbierało się, razem z odsetkami, 60 tys. długu wobec Funduszu Alimentacyjnego. Powiedziałem jej, że jak się uda, niech 2 tys. od państwa dostaje, bo czy posiedzę 7 miesięcy za 60 tysięcy, czy 2 lata za 200 tysięcy nie stanowi różnicy. Raz też dostałem 10 dni za to, że gwizdnąłem telewizor. Wtedy grzałem i za coś musiałem działkę kupić.”
Złe wspomnienia z celą ma też Adam. Kiedyś, w toalecie Tesco, w koszu na śmieci znalazł portfel. Bez pieniędzy, ale z zestawem kart kredytowych. Po pijaku prawie wszystkie rozdał dzieciakom pod Tesco, a z jedną poszedł zrobić zakupy. Z tak wypchanym koszykiem, jak tamtego dnia, nigdy go wcześniej nie widziano, a i później pewnie też się nie zobaczy. Pech chciał, że karta kredytowa należała wcześniej do kobiety: „Trochę posiedziałem w areszcie. W tym miejscu chcę rozprawić się z mitem, jakoby mając delirium tremenes widziało się białe myszki. Ja widziałem wszystkich kumpli, mało tego, chcieli mnie zabić. Sterroryzowali strażników i otworzyli kraty. Ponoć robiłem taką awanturę, że nie było innego wyjścia, jak tylko zabrać mnie do szpitala więziennego. W tym szpitalu przesuwałem słońce, żeby mi ładnie opaliło twarz, zwężałem i poszerzałem okno, podnosiłem stoły. Wszystko wzrokiem i siłą woli. Tak przez dwa dni. A tego, że kumple chcą mnie zlikwidować, byłem pewny do końca pobytu. W ogóle moi kumple to sami smakosze, z których większość nie żyje, bo się zapili na śmierć. Ja osobiście 3 razy budziłem się obok trupa. W tym roku z tego świata odeszli Zenek, Motyl i Diabeł. Zenek obalił się na moich oczach za „Biedronką”. Wczoraj się dowiedziałem, że Ostatni Mohikanin, ostatni który pił denaturat od kilku, lub kilkunastu lat – za każdym razem ma, a może miał, inną wersję – wylądował w karetce. Ciekawe, czy jeszcze żyje?” – Adam wzdycha i robi łyk „Hammera” – „Denaturat najlepiej rozrabia się jak whisky. Z colą, bo traci kolor. Chyba że się ma denaturat klarowny, wtedy można sobie radzić nawet z napojem bezbarwnym. W ogóle to nie wszystkie dentki mają w sobie substancje trujące, bo producenci dobrze wiedzą, że w przeciwnym razie wskaźnik zgonów wśród alkoholików byłby wyższy.” – Henryk odstawia piwo i zaczyna chodzić na ugiętych nogach: „Wytrawnego smakosza dykty poznać po tym, że chodzi jak czapla – śmieje się – Denaturat robi coś z nogami, jeszcze dokładnie nie wiemy co.” Adam: „Ty lepiej pokaż, jak chodzi opiatowiec. Jak to było? Narciarz?” – Henryk siada z powrotem na ławce: „Nie pokażę. Wstydzę się.” – mówi z powagą. Henryk dwa razy był na odwyku w Monarze: „Tam naprawdę potrafią pokazać ci, jaką jesteś szmatą. Chcą też przestraszyć twoje lęki. Dla mnie zawsze największym problem były publiczne występy. No to kazali mi śpiewać i tańczyć na oczach wszystkich wczasowiczów. Przełamałem się po „tygodniu piosenki patriotycznej”. Właściwie to nie przełamałem siebie, ale złamałem ich, bo już mi więcej śpiewać nie kazali” – śmieje się. „Dla mnie występy publiczne – mówi Adam – nigdy nie stanowiły kłopotu. Wręcz przeciwnie – zawsze korzystałem z okazji, żeby zrobić z siebie błazna.” Henryk kontynuuje: „Monar mi nie pomógł. Zaraz po wyjściu znowu byłem naszprycowany. Ty sam musisz chcieć zerwać z nałogiem. Ja 4 lata temu powiedziałem sobie: „dość!”. Od tego czasu biorę raz, góra dwa razy na miesiąc. Głównie dla towarzystwa, bo na katowickim „bajzlu” – który ciągnie się od dworca PKP przez deptak po Empik – mam sporo kumpli. Choć i tak zdecydowana większość już nie żyje. Wszawica tam to chleb powszedni. Jedyne co mnie od dłuższego czasu ruszyło, to noga, a właściwie to co z niej zostało, jednego z narkomanów. Od kostki po kolana cała przeżarta madami. Larwami much – popija piwo – Teraz, zamiast ćpania, mam inne hobby. Trzeźwieję wtedy kiedy jadę odwiedzić dzieci.”
[su_spacer size=”10″]