14 lat temu Łukasz napisał reportaż o dwóch osobach bezdomnych – Adamie i Henryku. Publikujemy go na blogu w czterech częściach w niezmienionej treści. Dzisiaj część druga.
Ludzie spod Tesco
Henryk nie podszedł do egzaminu dojrzałości, Adam po maturze zdał na studia. „Pozostałem wierny chemii – mówi – dostałem się na Politechnikę Śląską. Dwa lata na pierwszym semestrze pierwszego roku. Gdy raz skreślono mnie z listy, zdałem po raz drugi. Wszyscy na tych studiach, począwszy od profesorów, skończywszy na paniach z dziekanatu, objawiali mi swoją prawdę. – mówi i popija „Hammera” – Czas spędzałem głównie w chatkach studenckich. Najlepiej beskidzkich. Można było tam spotkać prawdziwych artystów. Jeżeli nie byłem w Beskidach, od 10 rano grałem z kumplami w kości w knajpach studenckich. Alkohol wydawano dopiero o 13, ale my do tej godziny już dawno byliśmy pijani. W Jarocinie, mimo prohibicji, w promieniu 10 metrów od naszego namiotu nie uświadczyłeś trzeźwej osoby. Jako zdolny chemik z 13% koktajlu alkoholowego „Zefirek” po procesie destylacji otrzymywałem moc 25%”. Henryk krzywi się na słowo „Zefirek”, co Adam zaraz wychwytuje: „No co ty, przecież to dobre było. Taki Tymbark jabłko-mięta”.
Gdy Adam po raz drugi został skreślony z listy studentów, postanowił już nie wracać na uczelnię. Z wojskiem nie był na wojennej ścieżce, bo jak stwierdza Henryk, „generałów do armii nie biorą, szczególne tych bez ręki”. Sam Henryk musiał stawić czoła WKU i z pojedynku tego wyszedł zwycięsko. Tak był zaćpany, że na oczach komisji chciał skakać przez okno. Odwieziono go do szpitala w Toszku, gdzie 2 dni przeleżał w kaftanie.
Parę miesięcy po przerwaniu edukacji, Adam poszedł do swojej pierwszej pracy: „Byłem specjalistą ds. zaopatrzenia. Do pracy przychodziłem na 7.20 rano, ale płacili mi już od 7. O 15 byłem zazwyczaj w knajpie. Jeżeli ktoś potrzebował jakiegoś związku chemicznego przychodził do mnie, jak do sklepu. Nikt nie wiedział, co do czego się przydaje, więc szef podpisywał to, co ja podsunąłem – długi łyk „Hammera” – Jak podsuwałem parę litrów spirytusu, to jeden litr rozbijał się w trakcie transportu. Połówka szła do mojego gardła, połówka do gardła szefa. Czasami spirytus przydawał się też do pomiarów. Ilościowo przeznaczony był do 3 prób, ale ja, jako doświadczony chemik, zadowalałem się jedną. Resztę spirytusu przelewałem do buteleczki zatytułowanej tak, że nazwa się w obwodzie nie mieściła. Rysowałem trupią czaszkę i nikt tego nie dotykał, a ja miałem mocniejszą herbatę. Można powiedzieć, że komuna mnie rozbestwiła. Całymi garściami czerpałem z państwowego garnuszka. To była moja ulubiona praca. Ale mimo tego nie chciałbym, żeby tamten system wrócił.” Henryk potakuje głową: „To prawda. Wtedy człowiek miał pieniądze, ale i tak były do niczego potrzebne. Poza tym niemożliwe jest, żebym za komuny mógł żyć tak, jak żyję teraz.” Adam ciągnie dalej: „W okresie, w którym wchodził w życie plan Balcerowicza, nasz zakład został rozwiązany. Po 6 latach pracy znowu musiałem szukać zajęcia, ale z jego znalezieniem nie było żadnego problemu. Zostałem zastępcą dyrektora ds. zatrudnienia w firmie rozmnażającej się przez pączkowanie. Ważniejsza ode mnie, była moja teczka – świadectwo ukończenia szkoły, a przede wszystkim oświadczenie o grupie inwalidzkiej. Wiadomo, jako zakład pracy chronionej firma miała dużo lżejsze obciążenia podatkowe. Było to tak nudne zajęcie, że z nudów pracowałem. Mimo obietnic płaca była skromna. Wyszedłem z założenia, że nie będę głodującym dyrektorem i zwolniłem się. Przecież ja wtedy paliłem „Camele”, inne papierosy mi nie smakowały – robi przerwę w słowie i zaciąga się awangardowym skrętem – Jedno ze stanowisk piastowałem 2 dni. Sprzedałem farbę drukarską i zachciało mi się pić. Wziąłem z kasetki 200 złotych i ze spotkanym na ulicy niepełnosprawnym znajomym z okresu pracy w zakładzie pracy chronionej zdefraudowałem je w knajpie. Gdy człowiek ma pieniądze, kumple do wypitki zawsze się znajdą. Ostatnią pracę, na stanowisku biurowo-administracyjnym, rzuciłem w 2000 roku. Cóż z tego, że była ciekawa – ja na wolontariusza się nie nadaję, a zaległości płacowe były naprawdę spore”. Kariera pracownicza Henryka jest równie burzliwa: „Praca nie przeszkadza w uprawianiu ulubionych nałogów, tylko wówczas trzeba ją często zmieniać. Najdłużej pracowałem rok i 21 dni – otwiera kolejną puszkę „Hammera” – Na kilogram składa się ok. 50 puszek. Obecnie żyję głównie ze złomu.” Adam znowu się ożywia: „2 dni temu wyciągnął z płotu stalowe słupy, ale przyzwoitość kazała mu włożyć zamiast nich drewniane, aby nie psuć konstrukcji – śmieje się – Ja poluję na Niemców na stacji benzynowej. Strzelam do nich swoim żądaniem, nadanym po niemiecku, które brzmi jak prośba. Ale de facto jest to żądanie. W ogóle, to nie lubię, gdy ktoś nazywa moje zajęcie żebraniem. To po prostu praca, przy której nie trzeba się stresować, nastawiać budzika i chuchać przełożonym. Dziennie zarabiam przeciętnie 30 złotych.” – Henryk korzysta z tego, że Adam robi przerwę na piwo: „A jakbyś Adam chciał, zarabiałbyś 3 razy tyle. Tylko że alkohol jest ważniejszy.” Adam odzyskuje głos: „Na każdym z trzech odwyków wykazywali mi, że jestem alkoholikiem. I ja im wierzę. Szczęściem, że tak jak potrafię uzależnić się od czegoś, nie potrafię uzależnić się od kogoś. To dobrze, bo gdybym miał żonę, to przy moim intensywnym alkoholizowaniu się dawno bym ją stracił – łyk „Hammera” – Po pierwszym odwyku nie piłem przez osiem miesięcy, bo byłem z kobietą, z którą wiązałem duże nadzieje. Gdy to się skończyło zaraz następnego dnia pojechałem na delegację – to było jeszcze w okresie mojej pierwszej pracy, kiedy to z wyjazdami na delegacje nie było najmniejszych problemów, zawsze się trzeba było gdzieś przeszkolić, czy podszkolić – i przepiłem wszystkie pieniądze.”
[su_spacer size=”10″]